tlo

sobota, 26 października 2013

Sukienka katastroficzna

Tydzień temu wspomniałam na fejsiku o ukończonej sukience. Zabrałam ją ze sobą niemal straceńczo na wyjazd w góry i równie straceńczo założyłam w chwili wyjazdu, by dostać foteczki. Foteczki są jak zwykle średniutkie, ale jak wiadomo, ja pozować nie potrafię, a Mąż tym razem ma wyjaśnienie- robił owe foteczki siedząc na ławce z plecaczkiem, którego już nie chciało mu się zdejmować. I w dodatku ściemniało się. Nie oddają [foteczki] nawet tego jak ładnie czerwona jest owa sukienka, taka winna, krwista. Wbrew oczekiwaniom, założenie sukienki na całonocną podroż nie było wcale takie straceńcze. Wszak spędziłam w niej jeszcze wieczór w Krakowie i czułam się choć odrobinę kobieco, potem zaś solidnie zabezpieczała mi nerki w podróży. A jeansy, które planowałam pod nią założyć, by nie zmarznąć, wcale się nie przydały (w autobusie się nie przydały, w górach były wręcz niezbędne). Z uwagi na średniutkie foteczki próbowałam sukienkę jeszcze dwa razy zakładać na spacery po naszym mieście licząc na coś lepszego, ale obawiam się, że nic lepszego mi już nie skapnie, więc pokazuję jak jest i niech klimat Zakopanego broni reszty:)

A oto historia sukienki, bo tak to już jest, że o wszystkim, co szyję mogę wiele (fascynującego) powiedzieć i tym nadrabiam (mam nadzieję) to, że tyle mi to zajmuje i że efekty też takie jakieś... Tym razem jednak jestem szalenie zadowolona z efektu.

Materiał kupiłam w lokalnym Bławatku w dniu swoich urodzin żeby poczuć, że mam urodziny, bo nie wiedziałam, że Mąż jakąś niespodziankę zapewni, więc sama o siebie zadbałam. Kupowałam zupełnie nieasertywnie i nie zwróciłam pani uwagi, że materiał jest przybrudzony (od półki) i że należałaby mi się (solidna) zniżka i przez całe szycie borykałam się z tym przybrudzeniem, ale na szczęście w praniu zeszło.

Wiadomo, że tkaniny z lokalnego Bławatka objęte są prawem Marfiego dla szycia. Tak było i tym razem. Pomyślałam sobie, że raz mogę być jak LolaJoo i zrobić coś żwawo. Myślenie to nie było zupełnie bezpodstawne, gdyż model, który sobie upatrzyłam to 125 z Burdy 5/2008, który widziałam u Asi na blogu kiedy zaczynałam swoją przygodę z szyciem. O, jakże się myliłam.

Krojenie poszło sprawnie, zszywanie poszło sprawnie (zmieniłam tył z takiego z zaszewkami na taki z francuskim cięciem żeby pasował bardziej do przodu), dół także zmieniłam na rozszerzany, chyba na oko go rozszerzyłam. I zajęłam się rozprasowywaniem uroczego przodu. Wówczas to nastąpiła pierwsza z katastrof. WPRASOWAŁAM KREDKĘ ŚWIECOWĄ W PRZÓD. Na szczęście głównie od lewej strony. Pechowo leżała na desce. Nic nie pomogły kąpiele w denaturacie i inne magiczne sposoby usuwania żelazkiem plam z kredek świecowych. Po lewej stronie jest trwała pamiątka, a prawa jakoś się nie rzuca. Zszyłam boki (przesunięcie szwów w talii to CO NAJWYŻEJ 2 mm). Było nieźle. Nieco obciśle, ale to przecież na randki! Wymodelowałam jakoś dekolt, który był fatalny z powodu zastosowania dwóch różnych wykrojów. I zabrałam się za rękawy. Doszło do kolejnej katastrofy. W ogóle nie mam pojęcia co się stało. Z tyłu na plecach powstały pojemniki na garby. W dodatku zaciągnęłam jeden z rękawów. Skrócenie rękawa górą o część zaciągniętą nie stanowiło problemu, ale już usunięcie garbów tak. Przez kilka tygodni sukienki nie tykałam. A potem poprosiłam mamę, by narysowała mi na lewej stronie kreskę w odpowiednim miejscu moją nową kredą. I oto jest. Moim zdaniem odrobinę w tych ramionach za wąsko, ale sama bym lepiej nie zrobiła:) Dekolt wykończyłam pliską, a wcześniej podkleiłam fliseliną. Jest tak niby równo przyszyte, z tyłu odrobinę mniej równo. Mama radziła, by pliskę schować i podszyć skrycie, ale ja wszystko do tej pory podszywałam i mam dość. Chcę mieć chociaż kilka rzeczy takich bardziej użytkowych. Dół też przyszyłam na maszynie po uprzednim podklejeniu i zastanawiałam się, czy zrobić drugi szew równoległy żeby było bardziej 'sklepowo' i czy dam radę równolegle go poprowadzić, gdy nagle dzisiaj usiadł mi na kolanach synek i zsunął się po sukience naciągając materiał tak, że puściła nitka przyszywająca brzeg.

Kolejna katastrofa, która mnie w niej spotkała, to zmechacenie lewego boku. Ogólnie dzianina sprawia porządne wrażenie i nie spodziewałam się tego po niej. Nawet podróż autobusem i tarzanie się po siedzeniach nic jej nie zrobiły. I torebka i futerko. Sukienka poległa w starciu z metkami płaszcza. Metki zostaną karnie wyprute a ponadto uszyję sobie własny płaszcz bez metek, ale nie wiem, czy jeszcze tej jesieni:)

Przede mną jeszcze dokończenie jednej sukienki z Bławatka (na razie nie ma ona nawet ciekawej historii) i zajmę się dzianiną ze sklepu w Kościerzynie. Ciekawe, czy wygeneruje jakąś historię:)










wtorek, 15 października 2013

Jak nie wszywać rękawa czyli o dwóch lewych i pechowych rękach

Mam wielką depresję i chyba już nigdy nic nie uszyję. Wygląda na to, że zmarnowałam najładniejszy materiał jaki udało mi się zdobyć kiedykolwiek. A do tego współczynnik czasu marnowania przez efekt jest bardzo wysoki.

Marnowanie przebiegało stopniowo. Siedziałam nad materiałem wiele godzin, wiele dziecięcych drzemek i wiele wieczorów i planowałam. Chciałam jak najobfitszy dół, ale na całe koło by zabrakło. Półkole mnie nie satysfakcjonowało. Udało mi się zaplanować, że będą 3 ćwiartki koła. Udało mi się umieścić resztę wykroju w moim teoretycznym rozmiarze. Tym razem z papavero. Zaczęłam ciąć. Wówczas okazało się, że z jednego kawałka wycięłam środek tyłu, a środek przodu zapowiadał się z dwóch nie pasujących wzorem połówek. Tak być nie mogło. Znów wszystko przeorganizowałam. Udało się. Minęło naprawdę wiele drzemek i wiele dni. Oczyma duszy widziałam już pasujący granatowy żakiet i kapelusz z szafy do kompleciku. Miał być też granatowy pasek.

Skrojony rękaw wydał mi się wąski po zeszpilkowaniu, ale zmierzyłam swoja łapę w obwodzie i okazało się, że jest solidny zapas. Zszyłam więc nie powiększając. Zabezpieczyłam ząbkami i obcięłam. Zobaczyła to moja mama i skrytykowała główkę rękawa, że jakaś mała. Zostawiłam gotowe przecież rękawy i zszywałam dalej.

Dziś, po przyfastrygowaniu zamka, doszło do przymiarki. Wypadła nie najgorzej. O tyle, że sukienka zwisała ze mnie smętnie jakby za duża o wiele była. I nie wiem, gdzie ją zwężać, bo nie umiem dopasować do siebie. A podkroje pach jakieś małe. Chciałam je powiększyć, ale zerknęłam na rękaw i wydało mi się, że rękaw nie poradzi sobie po powiększeniu podkrojów. Przyfastrygowałam rękaw i jest. Porażka. Żenada. Zupełne dno. Na manekinie tego nie widać. Ale na mnie jest. Rękaw wygląda jak zdarty z młodszej siostry, której nigdy nie miałam. A gdy zapinam zamek, który znajduje się z boku, czuję, że ten rękaw zaraz pęknie. Nie mam z czego wykroić nowego. Mogłabym mieć jeszcze krótki, ale krótki nie pasuje do takiej dostojnej sukni. I w ogóle granatowy pasek do niej nie pasuje. A także ciężki i 'dostojny' krój jest za ciężki dla tego materiału. I co ja mam zrobić? No co?

wtorek, 8 października 2013

Z hydrantem mi do twarzy

Ostatnimi czasy nie jest to blog o sukienkach, lecz o narzekaniu na niepowstające sukienki, a przecież wiele sukienek czeka prawie gotowych na wykończenie jednego szwu, podszycię jednego rękawa lub inną krótką czynność i tylko to uniemożliwia im ujrzenie światła dziennego. Wiele nie całkiem gotowych sukienek miało swoje leśne sesje, ale owe sesje wypadły tak źle, że lepiej ich nie pokazać wcale niż pokazać niegotowe podczas sesji leśnej. Ostatnimi czasy nasze małżeństwo kupiło sobie ekskluzywny nowy używany aparat klasy lustrzanka. Nazywamy go lustrzanką, chociaż koło lustrzanki nawet nie leżał, bo jest doskonały i robi całkiem udane zdjęcia w pomieszczeniach. Oczywiście jesteśmy trochę mniej biedni niż wskazuje na to nasz standard życia, ale uznaliśmy, że nie kupimy droższego aparatu, gdyż nasze małe-już nie małe dziecko czasem po aparat sięga i nie chcemy posiadać czegoś, co może na tym sięganiu bardzo ucierpieć. Innym czynnikiem wpływającym na decyzję o takim a nie innym aparacie był fakt, że ten właśnie został upubliczniony dokładnie w dniu naszego ślubu.

Konieczność wypróbowania nowego nabytku stała się pretekstem do sobotniego spaceru rodzinnego. Pogoda oczywiście nie dopisywała, bo wiało jak na Uralu a wiało tym bardziej, że poszliśmy na górę, gdzie wiało bez osłon. Tym niemniej zdecydowałam się na ubranie nowej sukienki, powstającej już od dawna a świeżo wykończonej licząc, że zostanie mi zrobione jakiś mniej nieudane zdjęcie. Wszak Mąż mimo miliona zalet, fotografem nie będzie, nawet stojąc za nowym aparatem.

Na górze nawinął się i hydrant, a Katya ostatnio zapoczątkowała trynd na fotki przy hydrancie, który to trynd ja skwapliwie ciągnę. 'Mój' hydrant był nawet w bardziej dla mnie twarzowym kolorze.

Oto ona. Sukienka z zasłonki kupionej w maju. Mogę zatem śmiało powiedzieć, że uwolniłam zapas, mój pierwszy. Góra to model 108 z Burdy 3/2011. Zmieniłam kształt dekoltu z tyłu i po raz pierwszy w mojej karierze krawieckiej wszyłam zamek z boku. Bardzo jestem z takiego rozwiązania zadowolona. Dół pochodzi z Burdy 11/2009 (109) kupionej specjalnie dla tego dołu. Układałam go kilka razy zanim wyszedł mniej krzywo. Skroiłam ten dół tak hojnie, że zabrakło mi odpowiedniej ilości tkaniny na górę i góra ma sztukowane ramiona, które nawet podkreślająco ostębnowałam. Niestety podkreśliłam je innym kolorem niż ostateczne wykończenia, gdyż początkowo dekolt miał być oblamowany na niebiesko. Len na lamówkę kosztował dwa razy tyle co okazyjna zasłonka! Jest to moja najstaranniej wykończona sukienka ever. Szew paska został ukryty pod tasiemką rypsową.

Pytanie do ekspertów: Dlaczego ten dekolt jest taki badziewny i odstaje? Za słabo naciągnęłam lamówkę z przodu, czy może jednak za mocno?
znikająca nóżka niczym w Burdzie



Przeganianie krasnoludka z kadru

a tak zawiewa (wiatr wieje tak by wywiać krasnoludka z planu zdjęciowego)

o, tu odstaje!

widok na miasto z tyłu

zbliżenie na perfekcyjne stębnowania nie pod kolor