tlo

czwartek, 12 grudnia 2013

Cała prawda o mnie

Na ogól nie opowiadam na wyróżnienia, bo nie ogarniam tego. Na początku się starałam, ale mimo starań ani razu mi nie wyszło. Ale gdy dostałam TO wyróżnienie i to jako jedyna... Musiałam się przemóc. Niniejszym dziękuję Ci Natalio, że doceniłaś moją skromną osobę, o której ten blog nie za bardzo świadczy:)

  
Natalia nominowała mnie do kwadratu i wymogła 7x7 faktów. Zupełnie nie przewidziała, że 49 to dla mnie i tak za mało.
Oto prawda o mnie, z pierwszej ręki:

1. Uwielbiam podjadać surowe ciasta, mama zawsze mnie przestrzegała przed bólem brzucha, ale nigdy mnie po nich nie bolał.
2. W pierwszej ciąży nie jadłam camembertów, salami i lodów, bo wierzyłam, że mogą zaszkodzić dziecku.
3. Tak, jestem w drugiej ciąży.
4. Mogłabym zawsze być w ciąży, bo prawie wcale nie mam teraz migren.
5. Jestem wielką fanką klocków Lego, ostatnio wyszłam nieco z wprawy, ale znam numery częstszych części i numery co ładniejszych zestawów z dwóch ulubionych serii.
6. Jestem jeszcze większą fanką pierników. Norymberskich, lukrowanych, nadziewanych, samorobnych i kupnych...
7. Ale ostatnio mam mniejszą tolerancję na słodycze, nie żeby mi szkodziły, ale zapotrzebowanie na cukier mi spadło...
8. A zawsze było ogromne.
9. Płakałam czytając "Co się wydarzyło w Madison County".
10. Ale byłam wtedy nieletnia.
11. Gdy pokazałam film "Co się wydarzyło..." narzeczonemu, pokłóciliśmy się.
12. Zaraz potem przestałam się wzruszać zdradami.
13. Moja najlepsza przyjaciólka z liceum uważa mnie za dewotkę.
14. Najbardziej lubię pizzę z Pizza Hut.
15. Ale odkąd wiemy, ze w poniedziałki można mieć dużą na wynos za 20 złotych, to nie chadzamy tam w żaden inny dzień.
16. A w poniedziałek prawie nigdy nam nie pasuje.
17. Przedtem nie chadzaliśmy tam poza środą, bo w środy można było mieć dwie w cenie jednej.
18. A kiedys Pizza Hut był takim miłym celem randek...
19. Gdybym miała ulgę na bilet, albo chociaż Pizza Hut był bliżej, to podjeżdżałabym sobie ukradkiem po pizzę na bilecie godzinnym.
20. Ale z biletem to już się nijak nie kalkuluje.
21. Bo ja jestem bardzo skąpa.
22. A mój Mąż jeszcze bardziej.
23. Prowadzę pełną księgowość wydatków z podziałem na kategorie.
24. Kategoria "ja" zawsze wypada najmniej korzystnie.
25. A wcale tego nie odczuwam.
26. To dlatego, że nie ma kategorii 'inwestycja na przyszłość' i każde nici są dla mnie, a przecież nici to żadna radość, tylko właśnie inwestycja w przyszłe szycie.
27. Mam fioła na punkcie minky. Chciałabym mieć z minky wszystko, chociaż widziałam w internecie bluzę i nie była za ładna.
28. Mam z minky dwie apaszki od Natalii i od tego czasu mam na punkcie minky jeszcze większego fioła.
29. Kiedyś będę miała w salonie poduszki z minky i SAMA je uszyję!
30. Mój synek jest uroczy. Jego pierwszym związkiem frazeologicznym było 'Matka Pana', jakis czas później poinformował mnie, że 'Jezusek z ksizia psijdzie'. Na pytanie co sądzi o dzieciach, odparł 'do szkoły!'. Poza tym kocha swoją lalę i 'tutusia', czyli tatusia.
31. Zawsze wyłączam domofon na noc i na czas dziennej drzemki dziecka. Raz nie wyłączyłam na noc i akurat żartowniś szedł o świcie i zadzwonił akurat do nas.
32. Od 13 roku życia uważam, że powinnam schudnąć.
33. Ale przecież potrzebuję cukru!
34. Wraz z Mężem zbieramy misie pluszowe, ale nie wszystkie, bo bardzo nas ogracznicza miejsce.
35. Zbieramy też misie-bibeloty.
36. W domu jestem Misią i nawet dwuletni synek wie, że 'mama jest misiem'.
37. Chciałabym mieć owerlok, ale nawet nie proszę o niego za bardzo, bo jestem przekonana, że nie eksploatowałabym go wystarczająco.
38. Nie znoszę niespodzianek. Mój Mąż o tym wie i na ogól nie kupuje mi prezentów, tylko pozwala sprawiać sobie drobne przyjemności w ramach domowego budżetu. Na przykład na urodziny zaproszeni goście przynieśli mi alkohol (skądinąd uwielbiany za młodu Sheridan's i to cały litr, kiedy ja akurat alkoholu nie pijam i do tego byłam już w ciąży).
38. Wracając do jedzenia, to nie znoszę jeść kanapek poza domem.
39. Ale uwielbiam wszystko-mające kanapki, czyli takie z pomidorem na salami. A czasem i z cebulą. I z ogórkiem. I z przyprawami. Mogą mi zastąpić wszystkie posiłki.
40. Na pierwszym roku studiów byłam uzależniona od Subwaya.
41. To dzięki kanapce z Subwaya jedzonej zamiast iść na zajęcia udało mi sie spotkać Męża kiedy szedł sam a nie akurat ze swoją byłą.
42. Kiedys czytałam po kilkadziesiąt książek rocznie, po ślubie, gdy przestałam dojeżdżać, a zaczełąm zmywać naczynia, ta ilość spadła nieco, zaś obecnie, gdy czasu dla siebie mam tak mało, że muszę wybierać, czy odpowiadać na wyróżnienie, piec ciasteczko, szyć sobie coś czy czytać, to ilość czytanych książek zrobiła się żenująco niska.
43. Aż dziw, że nie zatraciłam umiejętności pisania.
44. Odkąd nie robię regularnych notatek długopisem, charakter pisma mi się popsuł.
45. Mam wspaniałe pomysły, ale próby ich zrealizowania zawsze sa opłakane w porównaniu z ideą.
46. To pewnie dlatego wszystko robię tak powoli, wydaje mi się, że jak dłużej pomyślę, to mniej zepsuję.
47. Prawie sobie uszyłam bluzę ostatnio. Również prawie uszyłam bluzę dla synka. I odrysowałam bluzę dla Męża. Będziemy mieli prawie takie same bluzy. I wkrótce je pokażę i wtedy na blogu podwoi mi się liczba wejść.
48. Od prawie roku (wcześniej mnie tłamszono) jestem kierowniczką rodzinnego zaprzęgu, na który składa się zielony Lanos z 1999 i jestem w tym lepsza od Męża.
49. On czasem siada za kierownicą,  zwłaszcza gdy nie umiem zaparkować (co się prawie nigdy nie zdarza oczywiście, bo zawsze wybieram miejsca, w których umiem zaparkować) ale Mąż jest dobry we wjeżdżaniu tyłem do zatoki. Wówczas, gdy ten Mąż prowadzi, wcale sie nie czuję bezpiecznie.
50. Uważam, że jeżdżę lepiej niż nasz przyjaciel i wieloletni poprzedni właściciel Lanosa. Niedawno raz daliśmy mu poprowadzić, żebym znów mogła poczuć się młodo jako pasażer tylnego siedzenia i nie było tak fajnie jak gdy ja jadę.

Byłam przekonana, że punktów miało być 50, tak mi się dobrze pisało.

Ponieważ punkty 22 i 49 wcale mnie nie dotyczyły, oto dwa uzupełniające:

51. Ostatnio moją główną lekturą jest Harry Potter czytany na głos dużemu i małemu chłopcu. Bardzo powiększa to statystyki czytanych książek i gwarantuje bardzo miłe wieczory.
52. Mąż uważa, że to bardzo ważne i nadaje się na bonus- na wyjeździe ślubnym zajadaliśmy się chipsami Lays zielona cebulka, ale moim zdaniem to nieważne. Ja nie mam ulubionych chipsów, lubię większość:D

Nie będę przekazywała wyróżnienia dalej, bo odkąd stało się takie kwadratowe, to jest nieco problematyczne.


















sobota, 26 października 2013

Sukienka katastroficzna

Tydzień temu wspomniałam na fejsiku o ukończonej sukience. Zabrałam ją ze sobą niemal straceńczo na wyjazd w góry i równie straceńczo założyłam w chwili wyjazdu, by dostać foteczki. Foteczki są jak zwykle średniutkie, ale jak wiadomo, ja pozować nie potrafię, a Mąż tym razem ma wyjaśnienie- robił owe foteczki siedząc na ławce z plecaczkiem, którego już nie chciało mu się zdejmować. I w dodatku ściemniało się. Nie oddają [foteczki] nawet tego jak ładnie czerwona jest owa sukienka, taka winna, krwista. Wbrew oczekiwaniom, założenie sukienki na całonocną podroż nie było wcale takie straceńcze. Wszak spędziłam w niej jeszcze wieczór w Krakowie i czułam się choć odrobinę kobieco, potem zaś solidnie zabezpieczała mi nerki w podróży. A jeansy, które planowałam pod nią założyć, by nie zmarznąć, wcale się nie przydały (w autobusie się nie przydały, w górach były wręcz niezbędne). Z uwagi na średniutkie foteczki próbowałam sukienkę jeszcze dwa razy zakładać na spacery po naszym mieście licząc na coś lepszego, ale obawiam się, że nic lepszego mi już nie skapnie, więc pokazuję jak jest i niech klimat Zakopanego broni reszty:)

A oto historia sukienki, bo tak to już jest, że o wszystkim, co szyję mogę wiele (fascynującego) powiedzieć i tym nadrabiam (mam nadzieję) to, że tyle mi to zajmuje i że efekty też takie jakieś... Tym razem jednak jestem szalenie zadowolona z efektu.

Materiał kupiłam w lokalnym Bławatku w dniu swoich urodzin żeby poczuć, że mam urodziny, bo nie wiedziałam, że Mąż jakąś niespodziankę zapewni, więc sama o siebie zadbałam. Kupowałam zupełnie nieasertywnie i nie zwróciłam pani uwagi, że materiał jest przybrudzony (od półki) i że należałaby mi się (solidna) zniżka i przez całe szycie borykałam się z tym przybrudzeniem, ale na szczęście w praniu zeszło.

Wiadomo, że tkaniny z lokalnego Bławatka objęte są prawem Marfiego dla szycia. Tak było i tym razem. Pomyślałam sobie, że raz mogę być jak LolaJoo i zrobić coś żwawo. Myślenie to nie było zupełnie bezpodstawne, gdyż model, który sobie upatrzyłam to 125 z Burdy 5/2008, który widziałam u Asi na blogu kiedy zaczynałam swoją przygodę z szyciem. O, jakże się myliłam.

Krojenie poszło sprawnie, zszywanie poszło sprawnie (zmieniłam tył z takiego z zaszewkami na taki z francuskim cięciem żeby pasował bardziej do przodu), dół także zmieniłam na rozszerzany, chyba na oko go rozszerzyłam. I zajęłam się rozprasowywaniem uroczego przodu. Wówczas to nastąpiła pierwsza z katastrof. WPRASOWAŁAM KREDKĘ ŚWIECOWĄ W PRZÓD. Na szczęście głównie od lewej strony. Pechowo leżała na desce. Nic nie pomogły kąpiele w denaturacie i inne magiczne sposoby usuwania żelazkiem plam z kredek świecowych. Po lewej stronie jest trwała pamiątka, a prawa jakoś się nie rzuca. Zszyłam boki (przesunięcie szwów w talii to CO NAJWYŻEJ 2 mm). Było nieźle. Nieco obciśle, ale to przecież na randki! Wymodelowałam jakoś dekolt, który był fatalny z powodu zastosowania dwóch różnych wykrojów. I zabrałam się za rękawy. Doszło do kolejnej katastrofy. W ogóle nie mam pojęcia co się stało. Z tyłu na plecach powstały pojemniki na garby. W dodatku zaciągnęłam jeden z rękawów. Skrócenie rękawa górą o część zaciągniętą nie stanowiło problemu, ale już usunięcie garbów tak. Przez kilka tygodni sukienki nie tykałam. A potem poprosiłam mamę, by narysowała mi na lewej stronie kreskę w odpowiednim miejscu moją nową kredą. I oto jest. Moim zdaniem odrobinę w tych ramionach za wąsko, ale sama bym lepiej nie zrobiła:) Dekolt wykończyłam pliską, a wcześniej podkleiłam fliseliną. Jest tak niby równo przyszyte, z tyłu odrobinę mniej równo. Mama radziła, by pliskę schować i podszyć skrycie, ale ja wszystko do tej pory podszywałam i mam dość. Chcę mieć chociaż kilka rzeczy takich bardziej użytkowych. Dół też przyszyłam na maszynie po uprzednim podklejeniu i zastanawiałam się, czy zrobić drugi szew równoległy żeby było bardziej 'sklepowo' i czy dam radę równolegle go poprowadzić, gdy nagle dzisiaj usiadł mi na kolanach synek i zsunął się po sukience naciągając materiał tak, że puściła nitka przyszywająca brzeg.

Kolejna katastrofa, która mnie w niej spotkała, to zmechacenie lewego boku. Ogólnie dzianina sprawia porządne wrażenie i nie spodziewałam się tego po niej. Nawet podróż autobusem i tarzanie się po siedzeniach nic jej nie zrobiły. I torebka i futerko. Sukienka poległa w starciu z metkami płaszcza. Metki zostaną karnie wyprute a ponadto uszyję sobie własny płaszcz bez metek, ale nie wiem, czy jeszcze tej jesieni:)

Przede mną jeszcze dokończenie jednej sukienki z Bławatka (na razie nie ma ona nawet ciekawej historii) i zajmę się dzianiną ze sklepu w Kościerzynie. Ciekawe, czy wygeneruje jakąś historię:)










wtorek, 15 października 2013

Jak nie wszywać rękawa czyli o dwóch lewych i pechowych rękach

Mam wielką depresję i chyba już nigdy nic nie uszyję. Wygląda na to, że zmarnowałam najładniejszy materiał jaki udało mi się zdobyć kiedykolwiek. A do tego współczynnik czasu marnowania przez efekt jest bardzo wysoki.

Marnowanie przebiegało stopniowo. Siedziałam nad materiałem wiele godzin, wiele dziecięcych drzemek i wiele wieczorów i planowałam. Chciałam jak najobfitszy dół, ale na całe koło by zabrakło. Półkole mnie nie satysfakcjonowało. Udało mi się zaplanować, że będą 3 ćwiartki koła. Udało mi się umieścić resztę wykroju w moim teoretycznym rozmiarze. Tym razem z papavero. Zaczęłam ciąć. Wówczas okazało się, że z jednego kawałka wycięłam środek tyłu, a środek przodu zapowiadał się z dwóch nie pasujących wzorem połówek. Tak być nie mogło. Znów wszystko przeorganizowałam. Udało się. Minęło naprawdę wiele drzemek i wiele dni. Oczyma duszy widziałam już pasujący granatowy żakiet i kapelusz z szafy do kompleciku. Miał być też granatowy pasek.

Skrojony rękaw wydał mi się wąski po zeszpilkowaniu, ale zmierzyłam swoja łapę w obwodzie i okazało się, że jest solidny zapas. Zszyłam więc nie powiększając. Zabezpieczyłam ząbkami i obcięłam. Zobaczyła to moja mama i skrytykowała główkę rękawa, że jakaś mała. Zostawiłam gotowe przecież rękawy i zszywałam dalej.

Dziś, po przyfastrygowaniu zamka, doszło do przymiarki. Wypadła nie najgorzej. O tyle, że sukienka zwisała ze mnie smętnie jakby za duża o wiele była. I nie wiem, gdzie ją zwężać, bo nie umiem dopasować do siebie. A podkroje pach jakieś małe. Chciałam je powiększyć, ale zerknęłam na rękaw i wydało mi się, że rękaw nie poradzi sobie po powiększeniu podkrojów. Przyfastrygowałam rękaw i jest. Porażka. Żenada. Zupełne dno. Na manekinie tego nie widać. Ale na mnie jest. Rękaw wygląda jak zdarty z młodszej siostry, której nigdy nie miałam. A gdy zapinam zamek, który znajduje się z boku, czuję, że ten rękaw zaraz pęknie. Nie mam z czego wykroić nowego. Mogłabym mieć jeszcze krótki, ale krótki nie pasuje do takiej dostojnej sukni. I w ogóle granatowy pasek do niej nie pasuje. A także ciężki i 'dostojny' krój jest za ciężki dla tego materiału. I co ja mam zrobić? No co?

wtorek, 8 października 2013

Z hydrantem mi do twarzy

Ostatnimi czasy nie jest to blog o sukienkach, lecz o narzekaniu na niepowstające sukienki, a przecież wiele sukienek czeka prawie gotowych na wykończenie jednego szwu, podszycię jednego rękawa lub inną krótką czynność i tylko to uniemożliwia im ujrzenie światła dziennego. Wiele nie całkiem gotowych sukienek miało swoje leśne sesje, ale owe sesje wypadły tak źle, że lepiej ich nie pokazać wcale niż pokazać niegotowe podczas sesji leśnej. Ostatnimi czasy nasze małżeństwo kupiło sobie ekskluzywny nowy używany aparat klasy lustrzanka. Nazywamy go lustrzanką, chociaż koło lustrzanki nawet nie leżał, bo jest doskonały i robi całkiem udane zdjęcia w pomieszczeniach. Oczywiście jesteśmy trochę mniej biedni niż wskazuje na to nasz standard życia, ale uznaliśmy, że nie kupimy droższego aparatu, gdyż nasze małe-już nie małe dziecko czasem po aparat sięga i nie chcemy posiadać czegoś, co może na tym sięganiu bardzo ucierpieć. Innym czynnikiem wpływającym na decyzję o takim a nie innym aparacie był fakt, że ten właśnie został upubliczniony dokładnie w dniu naszego ślubu.

Konieczność wypróbowania nowego nabytku stała się pretekstem do sobotniego spaceru rodzinnego. Pogoda oczywiście nie dopisywała, bo wiało jak na Uralu a wiało tym bardziej, że poszliśmy na górę, gdzie wiało bez osłon. Tym niemniej zdecydowałam się na ubranie nowej sukienki, powstającej już od dawna a świeżo wykończonej licząc, że zostanie mi zrobione jakiś mniej nieudane zdjęcie. Wszak Mąż mimo miliona zalet, fotografem nie będzie, nawet stojąc za nowym aparatem.

Na górze nawinął się i hydrant, a Katya ostatnio zapoczątkowała trynd na fotki przy hydrancie, który to trynd ja skwapliwie ciągnę. 'Mój' hydrant był nawet w bardziej dla mnie twarzowym kolorze.

Oto ona. Sukienka z zasłonki kupionej w maju. Mogę zatem śmiało powiedzieć, że uwolniłam zapas, mój pierwszy. Góra to model 108 z Burdy 3/2011. Zmieniłam kształt dekoltu z tyłu i po raz pierwszy w mojej karierze krawieckiej wszyłam zamek z boku. Bardzo jestem z takiego rozwiązania zadowolona. Dół pochodzi z Burdy 11/2009 (109) kupionej specjalnie dla tego dołu. Układałam go kilka razy zanim wyszedł mniej krzywo. Skroiłam ten dół tak hojnie, że zabrakło mi odpowiedniej ilości tkaniny na górę i góra ma sztukowane ramiona, które nawet podkreślająco ostębnowałam. Niestety podkreśliłam je innym kolorem niż ostateczne wykończenia, gdyż początkowo dekolt miał być oblamowany na niebiesko. Len na lamówkę kosztował dwa razy tyle co okazyjna zasłonka! Jest to moja najstaranniej wykończona sukienka ever. Szew paska został ukryty pod tasiemką rypsową.

Pytanie do ekspertów: Dlaczego ten dekolt jest taki badziewny i odstaje? Za słabo naciągnęłam lamówkę z przodu, czy może jednak za mocno?
znikająca nóżka niczym w Burdzie



Przeganianie krasnoludka z kadru

a tak zawiewa (wiatr wieje tak by wywiać krasnoludka z planu zdjęciowego)

o, tu odstaje!

widok na miasto z tyłu

zbliżenie na perfekcyjne stębnowania nie pod kolor

piątek, 30 sierpnia 2013

Historia najdroższej sukienki

Opisywana sukienka jest najdroższą z moich sukienek tylko a i to do czasu. Chociaż jeśli dodać wartość wszystkich nerwów, ceny wszystkich użytych nici i przypisać jakąś wartość każdej godzinie nad nią spędzonej, to najdroższą pozostanie.

Pewnego letniego dnia w czerwcu udałam się spontanicznie do Bławatka, który mam blisko i do którego coś mnie ciągnie i na pewno nie jest to rozsądek. Tam wpadł mi w oko materiał w groszki. Akurat oglądałam na allegro materiał w groszki za 24 złote, więc ten, w podobnym kolorze ze swoją ceną 18 za metr wydawał się atrakcyjny. Oczyma duszy widziałam sukienkę z górą w groszki i nie za szerokim dołem w pionowe paski pod kolor oraz pasem z poziomych pasków. Paski kosztowały tyleż samo za metr. Kupiłam więc po 60 centymetrów groszków i pasków oraz zamek pod kolor. Lokalny Bławatek prowadzi sprzedaż jedynie zamków renomowanej firmy YKK za 7,40, czyli za fortunę, ale w końcu tak tanio sobie szyję, że zamek się należy. Portfel płakał, a ja płaciłam.

Wybrałam górę model 127 z Burdy 10/2012, bo od dawna chciałam ją uszyć, a kom-bi-na-tor-nia uszyła krótko wcześniej i pokazała, że słusznie chcę. W trakcie szycia pomyślałam, że zamiast poziomego paska w paski lepiej będzie zastosować kontrastowo czerwony pasek i tak też zrobiłam. Następnie pomyślałam, że zamiast pasiastego dołu Sierotki Marysi lepiej będzie wyglądał dół z koła w takie same grochy jak góra. Poszłam do sklepu i kupiłam półtora metra! Akurat Mąż miał imieniny, więc znów mi się należało. Tkaniny na koło już nie prałam przed użyciem, bo chciałam szyć jak najszybciej. Skądinąd akurat na stronie Burdy trwał konkurs z groszkami w roli głównej i można było wygrać nożyczki, a nożyczek nigdy dość.

W trakcie szycia pomyślałam, że użyję czerwonego zamka krytego z szuflady, bo zaplanowałam także czerwoną lamówkę dekoltu. Zamek z zapasów był kryty i kosztował 1,50 w internecie. Taśma zamka zaczęła puszczać jeszcze na manekinie. Wymieniłam go na czerwony zamek YKK z szuflady (7,40!). Uszyłam sukienkę. Ślicznie, precyzyjnie i idealnie ostębnowałam pasek. Dół się nie sypał, a do podkrojów pach przyszyłam tasiemkę ze skosu i nie zdążyłam podszyć. Tak ubrana poszłam 30 czerwca do kościoła.

Tego samego dnia, wciąż  w niedokończonej, pojechałam w las z Mężem, synkiem i kumplami Męża, z których jeden jest reżyserem, a drugi fotografem. Niebo było zachmurzone, ale reżyser wyreżyserował mi atrakcyjne pozy a fotograf sfotografował naszym stareńkim aparatem, który nie jest lustrzanką cały czas złorzecząc, co to on by nie zrobił gdyby miał lustrzankę. Wieczorem podjęłam próbę wrzucenia fikuśnej foteczki na stronę Burdy, ale była awaria systemu konkursowego. Dodałam jedynie stylizację, poza konkursem. Posypały się miłe komentarze. 

ciaśniej się nie dało...
ale nietypowa poza, jak wyreżyserowana! i te tasiemki spod pach jak słoma z butów...


Następnego dnia szłam z Mężem na rower wodny i chciałam założyć swoje nowe dzieło, bo przecież było takie marynarskie. Podczas ubierania sukienki strzelił zamek czerwony renomowanej firmy YKK.

Pomyślałam, że naprawię sukienkę i oddam przyjaciółce, ale przyjaciółka jest bardzo szczupła, a nie taka spasła jak ja. A przecież nie chciałam już gmerać w trzewiach sukienki. Odprułam górę od dołu i od paska i leżała tak wiele dni. W końcu skroiłam pasek z łukami a nie prosty, dodałam odrobinkę w szwach bocznych, żeby była luźniejsza. Z braku czerwonego zamka dostał się sukience granatowy YKK (ten kupiony na początku z materiałem). Namalowałam kreski wyznaczające długość i sukienka została odłożona na kolejne wiele dni, tym razem do woreczka z robótkami weekendowymi, który wożę ze sobą na wieś.

Niedawno mieliśmy gości i to takich gości, przy których mogłam być sobą i nie było nietaktem wieczorami przy stole podszywać sukienkę. Podszywałam wieczorami 5 metrów dołu.

W ostatnią niedzielę postanowiłam gotową wypieszczoną idealną i ani trochę za ciasną kiecuszkę znów założyć do kościoła. Zamek zaciął się na zgrubieniu, po czym suwak opuścił jedną z taśm.

Wylałam morze łez. W całej okolicy nie ma sklepu z zamkami innych firm. Oprócz Bławatka jest tylko jedna pasmanteria i ona także ma tylko suwaczki YKK i to jeszcze drożej. Nie kupię YKK, nie będzie do trzech YKK sztuka, było do trzech zamków sztuka. W nowym miesiącu zamówię sobie w Polimeksie 50 czerwonych zamków, o!

tak wygląda na tle drzwi z klamką

taka jest ładna na tle gablotki z naszymi fociami

a taki równy jest ten felerny tył


czwartek, 8 sierpnia 2013

Amatorskie szycie

Od ponad roku mam maszynę, używam jej dość intensywnie, wprawdzie rzadziej niż bym chciała i mniej niż bym chciała, ale jednak moja garderoba przez ten rok rozkwitła i to dosłownie, bo powstają głównie sukienki i przede wszystkim w kwiaty. Mała intensywność użytkowania nie wynika jedynie z braku czasu na szycie, który to brak bezlitośnie zapewnia mi rodzina. Wynika też z jeszcze przykrzejszego faktu, że po prostu szycie na maszynie to znikoma część procesu szycia. Najwięcej czasu zajmuje mi krojenie i zabieranie się za przecięcie materiału. A porządną deskę do prasowania, na której cięcie uskuteczniam nie nadwerężając kręgosłupa mam od zaledwie pół roku i muszę przyznać, że deska przyczyniła się walnie do usprawnień i polepszeń oraz częstotliwości. Zatem szycie to przede wszystkim krojenie, myślenie, podszywanie i ostatnio też fastrygowanie. Dzięki fastrygom nie muszę boleśnie pruć tego, czego spruć się nie da.

A cały ten długi wstęp służyć ma jedynie uwypukleniu jaki ze mnie amator. Otóż mimo rozkwitu szafy i licznego szycia, wczoraj PO RAZ PIERWSZY użyłam pedału w maszynie. Nigdy jeszcze nie pedałowałam. Moja maszyna ma przycisk start/stop i używałam go w najlepsze czasem tylko zastanawiając się, czy ten przycisk się aby nie wyrobi z czasem i czy nie obudzę się za kilka lat z przysłowiową ręką w nocniku, nie umiejąca pedałować i z wyrobionym przyciskiem start/stop.



Jestem jednak kierowcą i pedał gazu mi nieobcy, więc wczoraj, gdy zabrałam się za przyszywanie gumki do za szerokiej spódnicy, pomyślałam, że lepiej naciągnę gumkę obiema rękami, nie musząc startować i stopować. Wydobyłam więc pedał z szuflady, podłączyłam i spróbowałam. I oto jest. Spódnica zmniejszona poprzez zastąpienie paska gumką o odpowiednim obwodzie. Gumka została fachowo zszyta na płasko, ale już się rozłazi w okolicy szwu, mimo że zszyta tak profesjonalnie, bo jest niskiej jakości. Przyszyta krzywo na jakiejś wysokości i prosto wzdłuż brzegu na koniec. Wcale nie idealna ale mam spódnicę. Poniekąd moją pierwszą:)

Jakość zdjęć też oczywiście nie powala, ale jest adekwatna do pokazywanych rzeczy, które nie powalają. Mam niezły aparat i ciemne mieszkanie.


krzywo i amatorsko (widać mnie na tym zdjęciu) ...

krzywiej...

piątek, 19 lipca 2013

Prawo Marfiego dla sukienki

Kolejny raz coś mi nie wyszło. Nie jest to jeszcze strata nieodwracalna, ale skłoniła mnie do refleksji i refleksja spłynęła niczym olśnienie. Otóż nie wychodzi mi zawsze gdy szyję z tkaniny zakupionej w lokalnym Bławatku*. Chciałoby się rzec, że tylko wtedy, ale raz nie wyszło mi także, gdy szyłam sukienkę z punto zakupionego w innym lokalnym sklepie bez nazwy. Tym niemniej 3 materiały z Bławatka się nie spisały a jeden spisał się w połowie i drżę, bo sobie uświadomiłam, że mam jeszcze dwa kupony punto z Bławatka właśnie. Ponadto nie wiem, jak będzie z tkaninami z AbcTekstylia, które wprawdzie są niedrogie, ale też jednak ze sklepu pochodzą. A przecież szyję te moje sukienki (na blogu się nie pojawiają, bo albo nikt mnie nie foci, albo foci brzydko, albo brakuje im drobnych wykończeń, na które nie mam czasu, bo muszę szyć i zszywać duże kawałki:D) i w zasadzie z grubsza się udają. Zawsze coś jakiejś poprawki wymaga, ale rzeczy z Bławatka nie wychodzą po prostu!

Co było tym razem? Od wielu miesięcy posiadałam śliczne miętowe/seledynowe lub majtkowe (to określenie mojej mamy na ten miętowy kolor) punto albo i nie punto. Grubą dzianinę w każdym razie. Wiedziałam nawet od początku, co z niej chcę. Miała być sukienka z półkolem, rękawem po łokieć i prostą górą. Coś mnie podkusiło, żeby skorzystać z wykroju z Burdy 8/2012 (113-115) na prostą górę. Dodatkowo przyszła moja mama uważająca, że sukienek mam za dużo i w dodatku cel, w którym ją szyję (poznacie, JEŚLI wyjdzie) jest słaby, więc zaczęła udzielać mi mnóstwa życzliwych-nieżyczliwych rad. Powiedziała między innymi, że szyję sobie ZA CIASNE sukienki i oddychać w nich nie mogę i zamki mi trzaskają (to historia na następny albo za-następny post) i że nie można tak szczypać. Gdyby mama była ekspertem, to aż by mi łezki poleciały, ale mama jest tylko córką krawcowej, więc nie wypuszczałam łezek, a jedynie nie zmniejszyłam sukienki, która już na manekinie wyglądała nieco zbyt obszernie. Po pierwszym niefarcie szarpnęłam się na nielubiane fastrygi i nie każdy trefny szew będzie trudny do cofnięcia, jednak na zdjęciach widać, że jest to sukienka nie dla jednego, ale dla dwojga, a nawet dla trojga...

Mąż uważa, że tajemnicą tych niepowodzeń tkanin z Bławatka jest fakt, że mogę zawsze dokupić, więc jestem niefrasobliwa i szyję nieuważnie, ale mało jest osób równie frasobliwych jak ja. Staram się tak bardzo, że prędzej bym palce poucinała niż materiał wadliwie skroiła. Zresztą i dokupić nie mogę, gdyż one najpierw przelegują w szafie i zaczynam szyć, gdy mam pewność, że w sklepie ich już nie ma:) W dodatku nad tą konkretną sukienką spędziłam jeden cały dziecięcy sen (prawie dwie godziny) na planowaniu jak upchnąć na niewiele ponad metrze sukienkę i rękawy.

Całość wygląda mydełkowo i łazienkowo niczym MAJTKI. Ja biorę na siebie poprawki dotyczące przylegania do ciała, ale chętnie wysłucham porad dotyczących ozdobienia i ożywienia rzeczonej sukienki. Posiadam metalowy zamek pod kolor oraz turkusowe punto. Może jakaś kieszonka gdzieś? Posiadam też rypsowe tasiemki w kontrastowych kolorach. Nie posiadam jednak wyobraźni.


*Rzecz jasna nie szkaluję tu Bławatka, ani lokalnego, ani ogólnosieciowego. Ponadto gdy kupiłam bawełnę na wypustkę i sznurek do wypustki w tymże Bławatku, to wszystko poszło JAK Z PŁATKA.

PS. Zasłony robiące za tło są na sprzedaż. Kupiłam je za 16 złotych, a chciałabym za nie 5 dyszek, bo za tyle schodziły zasłony z takim wzorkiem na allegro. Ktoś chętny? :)

z perspektywy dziecka...

w wersji dla jednego...

... dla dwojga...

i dla trojga!

czwartek, 20 czerwca 2013

Choroba na szycie

Starannie planuję, co uszyć. Sporządzam listy. Mam listę fasonów sukienek, których pragnę i drugą- listę materiałów z szafy, nie wszystkich, tylko tych ulubionych. Spędzam nad nimi wiele godzin i rozmyślam, dopasowuję, zmieniam. Gdy Burda wydrukuje coś fajnego, albo gdy zdobędę nowy smakowity kawałek, wszystko mi się wali i muszę dobierać od nowa. Mało co pozostaje niezmienione. Zresztą jestem świadoma, że nie dam rady ani uszyć ani nosić tylu sukienek, ile mi się podoba i muszę wybrać tylko te absolutnie najlepsze. Gdybym szyła równie starannie jak planuję, byłabym mistrzynią krawiectwa. Niestety, jestem tylko Cytrynną. Czeka na mnie cała szafa materiałów, mnóstwo niespełnionych obietnic (moich) i półka małych przeróbek- takich na kilka minut każda. Ale nie tykam ich, bo przecież mam takie ambitne i szczegółowo rozpisane plany. Na półce przeróbek królują spódnice do zwężenia i to zupełnie fajne. Spódnice to jest to, czego mi najbardziej trzeba. Tak naprawdę od sukienek wolę spódnice i bawełniane koszulki. Mam tez plan uszycia trzech spódnic na przykład z koła, oprócz tych do zwężenia. Spódnice z koła się przydają.

Dziś wieczorem, załamana, a może raczej zdenerwowana tym, że ciągle tylko planuję i przeplanowuję, postanowiłam uszyć coś szybko- spódnicę oczywiście, bo to podobno jest szybkie. Zmierzyłam obwody, policzyłam promienie i wyjęłam z szafy pierwsza lepszą zasłonę, z której miałam na razie nic nie szyć, gdyż mam lepsze. Była morelowa w róże. W sam raz do seledynowego sweterka i białej koszulki. Letnia i pastelowa. Odprułam podszewkę, którą miała i odprułam podłożenie jednym zdecydowanym pociągnięciem warstw. Zmierzyłam boki mojego prostokąta i już, już miałam ciachnąć na oślep, gdy przyłożyłam nieszczęsną zasłonę do siebie przed lustrem, a przyłożywszy- stwierdziłam, że nie mogę jej ciachnąć bezmyślnie, bo ona się NADAJE NA SUKIENKĘ. Mam całą szafę materiałów i nie mam z czego uszyć sobie spódnicy (bo niemal wszystko nadaje się na sukienkę). Też tak macie? :)


sobota, 8 czerwca 2013

Kozia mama, czyli sukienka Laury

Uszyłam sobie sukienkę. Trwało to jak zwykle długo. Materiał pozyskałam z kupionej na allegro obfitej sukni Laury Ashley o kroju mocno zaśniedziałym i nader obficie marszczonym dole. Kupiłam ją rok temu i mniej więcej cały czas (z przerwami) się zastanawiałam, jak to uzdatnić. Pewnego majowego dnia wpadłam na pomysł by po prostu rozpruć co mam, uprasować i przymierzyć różne posiadane wykroje- któryś z pewnością przypasuje.

Ponieważ dół był z 6 klinów, a ja postanowiłam do nowego dołu użyć czterech, dwa zostały w tak zwane zanadrze. Na górę wybrałam dość pospolitą górę 118 z Burdy 3/2013. Dekolt oczywiście zmniejszyłam. Obecnie jest jak dla mnie gigantyczny, ale ledwo ledwo mieszczący się w normie akceptacji własnej. Dekolt i ramiona wykończyłam lamówką ze skosu, jest trochę może trochę zbyt kontrastowa, jednak dzięki temu świetnie udaje wypustkę, prawda? Wszystko będzie podszyte niewidocznie, tylko na potrzeby wyjazdu do lasu musiałam użyć sukienki nie całkiem wykończonej:)

Zostało mi też dość resztek by kiedyś użyć ich na inną górę, ale obawiam się, czy sukienka z górą w kwiaty i jednobarwnym dołem będzie dość fajna. Sprawdzę...

Bardzo chciałam mieć pasek, jendak pasek kontrastowy byłby zbyt kontrastowy (dla mnie). Z kolei pasek z materiału tego samego zlałby się z całością (moim zdaniem). Akurat miałam na wierzchu turkusową bawełnę kupioną do aplikacji do czegoś innego i spostrzegłam, że ma ona prawie taki odcień jak jeden z kwiatków na sukience kwitnących i dokładnie taki jak przeznaczony tej sukience zamek. Tak powstał pomysł wypustki. Skorzystałam z porad LoliJoo, użyłam mojej półstopki i klapa straszna (ta granatowa nitka to właśnie opisywana klapa)!
 
Już, już mi Mąż obiecał stopkę do wypustek, kiedy wpadłam na pomysł własny- użycia stopki do zamka krytego- był to strzał w 10-tkę i wszystkim polecam (ta nitka pod kolor to już ze stopką do zamka)! Dalsze szycie odbywało się bez udziwnień i komplikacji. Wszyłam wypustkę, pasek, znów wypustkę. Wówczas okazało się, że moje 4 kliny są dość szerokie, by je zmarszczyć, co mnie bardzo ucieszyło, bo uwielbiam poszerzać swoje już i tak dość pełne biodra. Bałam się zszywania grubaśnych warstw marszczenia i wypustki, ale jestem zachwycona. Tylko długość jak zwykle o jakieś 2 centymetry za długa, a tak szkoda to zmieniać, bo sukienka jest podszyta niewidocznie przez samą Laurę.

Ogólnie jestem zachwycona. Jest to najbardziejsza z moich dotychczasowych sukienek. Posiadłam nową umiejętność, a ogrodzony wypustkami pasek trzyma sukienkę i zabezpiecza ją przed rozszerzaniem góry przez zmarszczony dół. 

tutaj widać jak biegły cięcia  i jaka ładnie równa wypustka się wypuściła

a tutaj podoba się kozie...

... bardzo...

koza jest zachwycona...

sukienką można zastąpić ręcznik, gdy nie mamy ręcznika

... i nie jest wcale mokra

tak się kręci..


a tak wygląda w świetle zachodzącego słońca


poniedziałek, 20 maja 2013

Sukienka "od czapy"

Potrzebowałam sukienki w kropki z udziałem czerwieni. Jakiś czas temu kupiłam sobie czapeczkę w groszki w tych kolorach właśnie i zaraz mi ją odebrano. Mąż stwierdził, że czapeczka go wyraża i że jest już jego. Miałam jeszcze nadzieję, że gdy posiądę sukienkę w odpowiednich barwach, udowodnię, komu się czapeczka należy, ale chyba nie mam szans. Zresztą już mi nie zależy. Czapeczka słabo pasuje kształtem do sukienki, a do mnie jedzie kapelusz z bawełny o odpowiednim princie i w pasującym stylu:)

Sukienka, którą chcę Wam dziś pokazać, powstawała jak zwykle bardzo długo. Szkic, czyli etap dobrania rozmiaru i wszycia zamka powstał jak zwykle całkiem szybko, zaś reszta wisiała na manekinie. Czasem coś sfastrygowałam, czasem przypięłam ładnie dół. Nie było w zeszłym tygodniu dnia, w którym bym jej jakoś nie popchnęła do przodu. Przyszedł jednak piątek i z pracy powrócił mój chory Mąż. Ja bardzo chciałam mieć sukienkę na weekend, dziecko było świeżo uśpione, a on, jako domowy tyran, zarządził, że idziemy zaraz spać, gdyż on spać musi a świadomość, że ja będę się pakować do łóżka w bliżej nieokreślonym czasie, nie da mu zasnąć. Mogłam oczywiście pójść spać na mniej fajny materac w pokoju dziecięcym, ale preferuję jednak własny materac i własnego Męża.

Dostałam więc wtedy spida i wszystkie niewidoczne podszycia metodą amatorską powstały w godzinę. Sukienka ma ręcznie podszyty dekolt oraz dół. Ramiona zostały oblamowane w sposób widoczny, ale moim zdaniem nierażący. Jest to model 133 z Burdy 8/2012 bez pionowych cięć. Żałuję, że ich nie ma, bo mogłyby podkreślić moją powoli kształtującą się talię, ale bawełna gniecie się tak, że może lepiej, że nic podkreślone nie jest. Dół to klasyczne półkole.

Moim skromnym zdaniem czegoś tej sukience brakuje. Jest dosyć pospolita mimo intensywnych barw. Chciałam zrobić czerwoną lamówkę przy dekolcie jak w poprzedniej sukience, ale nie spodobała mi się. Myślałam też o pasku do niej. Mam jeszcze zarówno czerwień jak i kropki, ale nie mam wyczucia co pasuje. Powiedzcie mi, co pasuje?



estetycznie wykończony rąbek
 


Krzywa nóżka charakterystyczna dla Burdowych modelek

W sobotę, dzięki zapewnieniu chłopcom czystych koszulek w odpowiednich barwach, udało nam się wystroić jak pasująca do siebie rodzina.